Przejeżdżając obok podkołobrzeskiej wsi Niekanin, mało kto zwraca uwagę na niewielkie, niepozorne wzgórze. Tymczasem dokładnie 264 lata temu, 18 września, to właśnie ono stało się areną krwawych walk podczas trzeciego oblężenia ówczesnej Twierdzy Kołobrzeg. I nie tylko walk — wzgórze, nasiąknięte krwią pruskich i rosyjskich żołnierzy, stało się dla wielu z nich również cmentarzyskiem. Stało się też miejscem, którego nie ma w raportach dowódcy. I miejscem szabrownictwa na ogromną skalę.
Jest 18 września 1761 roku. Młody hrabia Piotr Aleksandrowicz Rumiancew — późniejszy „Zadunajski” po wojnie z Turkami w 1775 roku — dowodzi rosyjskim korpusem oblężniczym Twierdzy Kołobrzeg. Jeden z najwybitniejszych generałów swojej epoki, obozuje ze swoimi wojskami od sierpnia na terenach dzisiejszej gminy Kołobrzeg, przygotowując się do trzeciego oblężenia.
Dziś wiemy, że jego pierwszym celem były pruskie pozycje w pobliżu Bullenwinkel (dzisiejsze Mirocice) oraz Zielony Szaniec. Dlaczego (między innymi) właśnie tam?
Odpowiedź jest prosta: wzgórze oferowało doskonały punkt obserwacyjny. Rozciągał się z niego widok na niemal wszystkie pozycje nieprzyjaciela. Miasto — wraz z „dużym Kościołem” — było widoczne jak na dłoni. Dostęp do Parsęty gwarantował kontrolę nad ruchem własnych wojsk i działaniami wroga. (ciąg dalszy pod zdjęciem)
Latem 1761 roku Prusacy zwrócili szczególną uwagę na teren po wschodniej stronie Parsęty. W wyniku tych obserwacji zorganizowali silnie umocniony obóz, osłonięty ciągłą linią okopów biegnącą od rzeki aż po brzeg morza. W niektórych miejscach okopy miały znaczne rozmiary i zostały dodatkowo wzmocnione wilczymi dołami. Dostęp do prawego skrzydła tej linii zabezpieczało osobne umocnienie, zwane „Zielonym Szańcem”, natomiast lewe skrzydło chroniły zasieki i fortyfikacje w północnej części kołobrzeskiego lasu.

W dniu rozpoczęcia oblężenia siły Rumiancewa liczyły około 24 tysięcy ludzi. Dowódca przygotował swój korpus do działań oblężniczych, m.in. reorganizując pułki i oddziały. W rozkazie nr 248 z 15 czerwca 1761 roku nakazał: „1. Wszystkich grenadierów połączyć i utworzyć z nich bataliony, aby w przypadku oddelegowania nie było potrzeby wyznaczać po kilka osób z kompanii, lecz kolejno całe bataliony.” W wyniku tego rozkazu dwie grenadierskie roty Kijowskiego Pułku Piechoty i jedna Woroneskiego utworzyły pierwszy batalion grenadierski pod dowództwem podpułkownika Popowa. Do każdego batalionu przydzielono po cztery działa z obsługą. Piątym batalionem grenadierskim dowodził podpułkownik Szulc. Ten podział i te dwa bataliony odegrały istotną rolę w późniejszych walkach.
Gdy podejścia do Zielonego Szańca (Grünerschanze) zostały ukończone, 7 września postanowiono zaatakować go piątym batalionem grenadierskim. Aby odciągnąć uwagę Prusaków, tego samego dnia kolumna piechoty i drugi batalion grenadierów pod dowództwem brygadiera Niewiedomskiego ruszyły na jedną z pruskich redut w okolicach Bullenwinkel. Atak zakończył się pełnym sukcesem: Rosjanie obeszli redutę od strony lasu Bodenhagen, zdobyli ją, wzięli do niewoli około 200 jeńców i przejęli siedem dział.
Atak na Zielony Szaniec zakończył się niepowodzeniem. Podpułkownik Szulc zmylił drogę i wpadł w bagno. Prusacy odparli natarcie, a Rosjanie ponieśli duże straty.
Następnego dnia, o świcie, atak został powtórzony. Tym razem ruszył 1. batalion grenadierski pod dowództwem Popowa, złożony – jak już wspomniano – z dwóch kompanii Kijowskiego Pułku Piechoty i jednej Woroneskiego. Dowódca otrzymał takie wytyczne od hrabiego Rumiancewa: „Pierwszy batalion grenadierski ma natychmiast wejść do przygotowanych aproszy. Gdy o godzinie czwartej rano rozpocznie się ogień artyleryjski, batalion ma wyjść z aproszy w lewo i starać się, zbiegając w jar lub dolinę, szybko maszerować z powrotem, sforsować baterię bagnetami, a w razie oporu ze strony nieprzyjaciela — otworzyć ogień. (…)
Przy wyjściu z okopów nie iść kolumnami, lecz frontem, aby można było bezpiecznie podbiec. Drużyna robocza ma być w pogotowiu — uzbrojona i z łopatami. Gdy tylko, z pomocą Bożą, bateria zostanie zdobyta, natychmiast drużyna robocza ma zasypać gardziel od strony nieprzyjaciela wałem. Kozacy mają zaatakować tę samą baterię od lewej strony.
Przy szturmie na tę baterię artyleria ma dostarczyć trzy palne świece, które należy przywiązać do drąga, zapalić i unieść w górę — w tym czasie Kozacy mają krzyknąć, aby z naszych baterii wstrzymać ogień. W celu wsparcia kozaków należy wysłać na lewą stronę, pod dowództwem jednego kapitana, 200 szeregowych, którzy również mają starać się otoczyć baterię i wejść na nią.” (ЦГВИА, ф. ВУА, д. 1690, лл. 79—79 об. Из «Секретного исходящего журнала». Копия.)
Pod osłoną nocy grenadierzy podeszli do Zielonego Szańca bez wystrzału i gwałtownie zaatakowali. Prawie bez strat opanowali baterię i wzięli do niewoli całą jej załogę.
Prusacy jednak nie próżnowali. W ciemności zaczęli koncentrować znaczne posiłki wokół Zielonego Szańca. Grenadierzy, pozostawieni bez wsparcia, odpierali kolejne ataki, lecz ostatecznie musieli oddać baterię i wycofać się. Przybyłe w tym czasie rosyjskie Pułki Piechoty: Woroneski i Biełozerski, pod dowództwem generała Jeropkina, nie zdołały zmienić sytuacji i również wycofały się na pozycje wyjściowe. Straty rosyjskie były bardzo duże. Generał Jeropkin, śmiertelnie ranny, nie mogąc z powodu choroby siedzieć na koniu, rozkazał przywiązać się do siodła.
Hrabia Rumiancew, będąc świadkiem bitwy, doniósł Carycy Elżbiecie Piotrownej, że grenadierzy i żołnierze „byli jak lwy”. W dowód wdzięczności caryca nakazała wypłacić każdemu żołnierzowi pierwszego batalionu grenadierów po jednym rublu.
Po nieudanym szturmie Rumiancew, nie mając możliwości pełnego obłożenia twierdzy, ograniczył się do prac oblężniczych przeciwko umocnionemu obozowi.[1],[2]
Zanim jednak caryca Elżbieta dowiedziała się o bohaterskich czynach swoich grenadierów, hrabia Rumiancew musiał złożyć szczegółowy meldunek. Jak poinformować samą władczynię o szturmie, który — choć zakończył się chwilowym sukcesem — ostatecznie zakończył się odwrotem i stratami…? Odpowiedź na to pytanie daje sam Rumiancew w swoim liście do cesarzowej:
„(…) Kapitan Popow bardzo chwalebnie zaskoczył nieprzyjaciela i niemal bez żadnej straty w ludziach zdobył baterię wraz z artylerią, biorąc do niewoli całą obsadę, w tym: oficerów (…), podporuczników (…) dwóch podoficerów, 56 szeregowych, jednego bębniarza i czterech kanonierów. Zgodnie z rozkazem, jeńców odesłał do mojej głównej kwatery, a sam starał się rozkopać wał od naszej strony i zasypać gardziel od strony nieprzyjaciela.
Nieprzyjaciel, dostrzegając zagrożenie płynące z tej baterii, rzucił wszystkie swoje siły z prawego skrzydła, wzmocnione kilkoma batalionami, oraz z lewego — mianowicie czterema batalionami grenadierów i dwoma muszkieterów, najlepszymi ludźmi — i z wielką zaciekłością zaatakował wspomnianego kapitana Popowa. Ten wielokrotnie odpierał nieprzyjaciela, raz nawet, wyparty z baterii, ponownie ją zdobył, lecz ostatecznie musiał ustąpić wobec przeważających sił. (…) widząc koncentrację wszystkich sił nieprzyjaciela w tym miejscu oraz mając tam większość artylerii i niemałe zagrożenie, byłem zmuszony przesunąć pułki w celu wsparcia lewego skrzydła. Rozkazałem, aby z pułków Woroneskiego i Biełozerskiego dostępni ludzie ruszyli wzmocnić grenadierski batalion i utrzymać już zdobyte nieprzyjacielskie stanowisko. Ci, choć pod ciężkim ogniem artyleryjskim, pospieszyli z pomocą i w samym boju zachowywali się jak lwy — odważnie i dzielnie. Nieprzyjacielskie baterie flankujące tę odosobnioną pozycję prowadziły ogień kartaczowy, budzący grozę wśród ludzi. Widząc, że każde wsparcie w drodze narażone jest na ciężki ogień artyleryjski, a w walce — na kartacze, (…)i że w ciągu dnia takie krwawe przedsięwzięcie nie może osiągnąć pożądanego sukcesu, rozkazałem swoim oddziałom się wycofać i powrócić do przygotowanej linii równoległej. To wycofanie zostało przeprowadzone z pełną twardością i męstwem, zabierając ze sobą jedynie jedną miedzianą francuską armatę, znajdującą się na tej baterii, bez żadnego pościgu ze strony wroga.( 297, ЦГВИА, ф. ВУА, д,1688, лл. 354 об.—358. Из «Журнала военных действий корпуса графа Румянцева в Кольбергской экспедиции». Копия.)
Te kluczowe fakty oraz wiele innych dodatkowych szczegółów znajdziemy w źródłach rosyjskich. Faktem jest, że z dostępnych źródeł „z pierwszej ręki”, czyli generała Rumiancewa, więcej informacji na temat walk o Zielony Szaniec nie znajdziemy. Informacjami o „żołnierzach walczących jak lwy” i zabraniem miedzianej armaty generał zamknął temat Zielonego Szańca, i z punktu widzenia dowódcy nie można się temu dziwić. Jednak dopiero dostępne materiały pruskie poświęcają temu epizodowi znacznie więcej uwagi i rzucają zupełnie inne światło zarówno na te wydarzenia, jak i na osobę samego generała Rumiancewa. Co więcej: wnoszą istotne szczegóły, pozwalające znacznie dokładniej zrekonstruować przebieg starcia, jego dynamikę i konsekwencje.
To właśnie pruskie relacje przynoszą szczegółowe opisy topografii, decyzji taktycznych, a także emocji i chaosu — elementów, których próżno szukać w suchych meldunkach Rumiancewa. Jednym z najważniejszych źródeł jest publikacja pt. „Geschichte der drei Belagerungen Colbergs im Siebenjährigen Kriege” (poświęcona żołnierzom oraz obywatelom Prus) autorstwa Hansa von Held, a wydana przez syna autora. Sam opis prowadzony w formie dziennika przybliża wiele szczegółów. Dowiadujemy się z niej szczegółowo, że o godzinie „około wpół do trzeciej w nocy Popow otoczył wyznaczone wzgórze batalionem grenadierów i 200 robotnikami”. Jeden z żołnierzy porzucił broń i przeszedł na stronę rosyjską — akt zdrady, który pojawia się także w innych relacjach, był bolesnym ciosem dla pruskich obrońców. Reszta szańca „broniła się z godną pochwały odwagą, lecz była zbyt słaba, została pokonana i wzięta do niewoli”. Dowódca natychmiast skierował swoich robotników do zamknięcia wejścia do szańca. Kanonierzy w większości uratowali się przez strzelnice i w ciemności, jak tylko mogli, próbowali dotrzeć do pruskiego obozu.
Pruscy obrońcy twierdzy jak czytamy, słyszeli i widzieli drobny ogień karabinowy, ale zanim zdecydowano cokolwiek, „zamieszanie tam już dobiegło końca”. Ciekawa wzmianka – nota bene kolejna – o księciu Wirtemberskim pojawia się w tym źródle: „Książę, choć niedysponowany i dotkliwie dręczony przez robactwo, które zagnieździło się w jego garderobie, leżał mimo to w pełnym umundurowaniu, jak zawsze, w swoim namiocie (…) Na pierwsze odgłosy alarmu (…) podjechał nieco naprzód (…) rozkazał pułkownikowi Kleistowi, aby ze swoim (…) batalionem grenadierów, jeśli Zielony Szaniec przeszedł w ręce Rosjan, za wszelką cenę ich stamtąd wyparł.(…)
Jak książę kazał, tak wykonano. 19 września, jeszcze o świcie w ciemności, kompania kapitana Belowa — jako awangarda trzech batalionów — ruszyła z obozu w kierunku Zielonego Szańca. Warto wiedzieć, że nikt z nich nie wiedział dokładnie, co się działo na Szańcu. Mogli tylko przypuszczać, że wynik był zły. Dla kapitana Belowa ta przypuszczenie wkrótce stało się pewnością. W dolinie, która oddzielała obóz księcia od Zielonego Szańca, napotkał ogniomistrza, który zdołał się uratować. Ten opowiedział mu, kto teraz „grał tam pana” — było już jasne, że szaniec był już w rękach Rosjan. Below zatrzymał się, natychmiast przekazał to, czego się dowiedział pułkownikowi Kleistowi. Kleist w odpowiedzi wysłał mu pluton grenadierów, i wtedy Below ruszył naprzód, by dokonać czynu, który zdaniem autora: „zasługuje na miejsce obok najśmielszych, najpiękniejszych i najbardziej udanych przedsięwzięć całej wojny siedmioletniej”.
Below, podchodząc do szańca, zabronił swoim żołnierzom wszelkiego hałasu i brzęku szabel, po czym zakradł się z nimi aż pod samą podstawę wzgórza. Tam kazał im się położyć, a sam ruszył samotnie dalej, „zawieszając niebieską chustkę niczym fartuch przed udami, by biała kamizelka i spodnie nie zdradziły go w półmroku”. Podszedł tak blisko, że mógł dostrzec rosyjskich robotników, zajętych zamykaniem wejścia do szańca, a którzy nie spodziewali się najmniejszego ataku. Upewnił się, że nie wystawiono żadnej rosyjskiej straży; robotnicy byli bez osłony, a szybki, zdecydowany atak musiał się powieść.
Natychmiast pobiegł z powrotem, kazał grenadierom zdjąć muszkiety z ramienia i rozkazał, by szybko i cicho poszli za nim. Na komendę: „Naprzód! Naprzód!”, grenadierzy mieli z głośnym okrzykiem i opuszczoną bronią, bez strzału, wedrzeć się do wnętrza szańca.
Oddział wspiął się na wzgórze niezauważony, powalił robotników, wdarł się z nimi do szańca, a pruskie bagnety w tymże miejscu powaliły każdego z wrogów, kto nie zdołał w porę przeskoczyć przez wał. Below zdobył szaniec jeszcze przed Kleistem i trzema batalionami piechoty. Te jednak szybko były gotowe do działania — jeden zajął szaniec, a dwa pozostałe ruszyły za nim. Wszystko to działo się w ciemnościach, między trzecią a czwartą rano i – jak dodaje autor: „Księżyc tej nocy nie świecił”.
Po stronie rosyjskiej zawrzało, gdy Popow zameldował o swoim „szczęściu i nieszczęściu”. Rumiancew, jak wiemy z rosyjskich źródeł i własnego pisma generała, natychmiast nakazał wycofanie dwóch regimentów piechoty: Biełozierskiego i Woroneskiego. Popow musiał dołączyć do nich ze swoim właśnie rozbitym przez pruską kompanię batalionem grenadierów. Cytowana wyżej publikacja dodaje: „Wydano grzmiący rozkaz: Zielony Szaniec ma zostać odzyskany za wszelką cenę. Oddziały ruszyły do szturmu właśnie gdy świtało — i wtedy rozegrała się jedna z najgwałtowniejszych, najkrwawszych i najbardziej osobliwych bitew, która w mikroskali dorównywała wielkim rzeziom pod Zorndorfem i Frankfurtem”.
Kolejne akapity relacji Helda przybliżają tę bitwę w najdrobniejszych, często wstrząsających szczegółach. Rosjanie — jak pisze Held — „trzykrotnie atakowali z oślepiającym, wściekłym impetem— jeden z ich oficerów dawał przykład na czele, inny, konny, poganiał ich od tyłu”. Held ocenia to jako skrajnie nierozsądne dowodzenie — wyróżniający się oficerowie z „wielkimi, błyszczącymi złotymi krzyżami” stali się łatwym celem dla Prusaków; większość z nich została zastrzelona.
Autor nie szczędzi brutalnych szczegółów. Pisze dalej: „Rosjanie nie tylko strzelali — używali też bagnetów i zakrzywionych szabel. Jakby bez celu, z oślepionymi, półprzymkniętymi oczami, sami nadziewali się na pruskie bagnety, które sterczały im naprzeciw. Niektórzy mieli już ostrze wbite aż po kolbę w piersi, a mimo to wciąż próbowali uderzać w ramiona i twarz tego, który ich przebił. Czasem działo się to tylko po to, by zaraz ponowić jeszcze bardziej dziki atak. Zdawało się, że wszyscy chcieli tu zginąć”. (…)
Jak zauważa Held, „niemożność zaczęła podważać ich szaleńcze obyczaje, którym nie pomogła nawet przesadna odwaga”. Następnie przechodzi do opisu reakcji żołnierzy pruskich:
„Prusaków ogarnął instynkt i widok rozwścieczonego wroga, że jeśli ten zdobędzie szaniec, nastąpi powszechna rzeź. To przeczucie stało się źródłem wielkiego porządku i opanowania, dzięki którym ataki były powstrzymywane i odrzucane — uparta i stanowcza obrona. Pojedyncze szarpaniny na pięści nie mogły tu przynieść zwycięstwa; ratunek zależał od cofnięcia się o szerokość stopy, nieustannego ostrzału w oddalone grupy, które były całkowicie odsłonięte i stale pod ostrzałem, od zachowania równomiernego oporu we wszystkich kierunkach i od nieużywania bagnetu, dopóki nacierający na wał wróg nie uniemożliwił dalszego strzelania. To odczuli także grenadierzy. Niczym ludzki mur, mechanicznie ściskali się w zwartą linię, pracowali bez wytchnienia — raz strzelając, raz kłując, a oficerowie dbali o szybkie uzupełnianie powstałych luk. Nawet eksplozja zapalonego wozu prochowego w szańcu, która wybuchła i zraniła wielu grenadierów, nie zakłóciła ducha rozwagi i dyscypliny, który ożywiał oddziały i w nich cudownie się utrzymywał. (…) Artyleria sypała kartacze za kartaczami w stronę wroga i rozrywała go człon po członie; bo mieli też ogień z broni palnej z jednego szańca w pobliskim obozie, który wspierał Zielony Szaniec od samego świtu. Grenadierzy celowali nieustannie w tego samego człowieka — dlatego żaden strzał nie był daremny”.
Jak już wspomniano wcześniej, Rosjanie zdobyli na Zielonym Szańcu „медную французскую пушку, без всякого преследования”, czyli „miedzianą francuską armatę, bez żadnego pościgu” – cytat z listu generała do cesarzowej Elżbiety. Wnioskować można zatem, że Rumiancew traktował tę armatę jako zdobycz. Tymczasem Held przedstawia tę sytuację z punktu widzenia Prusaków w następujący sposób: „W czasie, gdy Popow jeszcze stał w Zielonym Szańcu, jego ludzie cofnęli zdobyczną pruską armatę ze strzelnicy; jeden z gwoździ lawety był złamany, więc Prusacy nie mogli już przywrócić działa na jego pierwotne miejsce. Strzelnica pozostała otwarta. Za nią stanął grenadier Deuter (…) zastrzelił siedmiu Rosjan, którzy próbowali się przez nią wedrzeć. Na tym stanowisku zabił bagnetem kolejno piętnastu Rosjan, którzy napierali od frontu. Za to książę później podarował mu cztery guldeny”. Held relacjonuje, że cofnięta przez ludzi Popowa pruska armata nie mogła zostać przywrócona na pierwotne stanowisko — złamany gwóźdź lawety sprawił, że strzelnica pozostała otwarta, co umożliwiło grenadierowi Deuterowi ostrzał Rosjan. Ta sama sytuacja, opisana z dwóch różnych perspektyw, pozwala wysnuć wniosek, że Rumiancew uznawał tę armatę za zdobycz, którą mógł się „pochwalić” przed cesarzową, natomiast Held — za utratę.
Dalszy opis bitwy według Helda odsłania obraz wydarzeń straszliwych i dramatycznych. Wspomina o „ogólnym, niekontrolowanym przeklinaniu”, „krwawiących i zmasakrowanych ciałach”, które mimo ran próbowały się podnieść. „Przez półtorej godziny trwało to zabijanie i umieranie, a zegary wskazywały ósmą, gdy Rumiancew — zmęczony widokiem kolejnych hekatomb swoich oddziałów ‘oddawanych’ Prusakom — dał sygnał do odwrotu” – pisze Held.
Rosjanie wycofali się przez Niekanin, pozostawiając za sobą 350 ciężko rannych jeńców oraz 1100 poległych, a zabierając ze sobą 2000 rannych. Po stronie pruskiej zginęło dwóch oficerów oraz 69 podoficerów i szeregowych; czterech oficerów i 274 szeregowych zostało rannych, a 187 trafiło do niewoli. Większość z nich to żołnierze pojmani podczas zdobycia szańca przez Popowa lub ci, którzy zagubili się w chaosie walk.
Krajobraz po bitwie, opisany przez Helda, to widok samych straszliwości — szczegóły w większości pominiemy. Ze względu na drastyczny charakter niektórych opisów, poniższe fragmenty niniejszego artykułu przeznaczone są wyłącznie dla dorosłych czytelników.
Dość wiedzieć, że „całe wzgórze aż po jego podstawę było pokryte ciałami, z których wiele jeszcze drgało w konwulsjach. W rowach i wilczych dołach tuż przy szańcu leżeli tysiącami, obok i na sobie, z nogami często skierowanymi ku górze. Gdziekolwiek padło spojrzenie, dostrzegało się przerażające grupy makabrycznych okaleczeń. Połowy ciał, całe ciała z połową lub bez głowy, wypływające wnętrzności, brakujące kończyny, rany klatki piersiowej lub ramion — pomiędzy nimi karabiny, szable, strzelby, torby na naboje, kapelusze, czapki — a wszystko to pokryte mózgiem, krwią i skrzepami. — kto zdoła wyobrazić sobie ten przerażający obraz po wstrząsających relacjach ówczesnych świadków…?” – pyta retorycznie Held i dodaje:
„Niewiele pól bitewnych wojny siedmioletniej zawierało na tak małej przestrzeni tyle scen, co wzgórze Zielonego Szańca, z którego wysokiego stanowiska Prusacy, oparci o swoje lśniące karabiny, teraz milczący i zdumieni, spoglądali na rezultat swojej krwawej porannej pracy. Przynajmniej 3000 ludzi zostało osłabionych przez tę jedną potyczkę pod Zielonym Szańcem, bowiem z 2000 rannych, którzy przez Necknin (Niekanin) dotarli do rosyjskiego obozu, połowa zmarła.”
Dlaczego przywołaliśmy te straszliwe wydarzenia? Held sam wyjaśnił w dalszej części:
„Tyle ludzi (…) musiało, jak pod Zorndorfem i Frankfurtem, tak i tu, na bałtyckim wybrzeżu, krwawo zginąć i znaleźć swoje groby, by wykonać równie niepolityczne, co nieludzkie decyzje władcy, który chciał się zemścić na Prusach za to, że przy swoim wesołym stole drwił z ich osobistej odwagi”. Taka narracja krążyła w czasach, kiedy Held spisywał tę relację. Chodziło rzekomo o to, że Fryderyk II zadrwił podobno z odwagi Rosjan, za co caryca obiecała srogą zemstę. Faktem jest, że Fryderyk II wypowiadał się o Rosji m.in. w sposób następujący: „trzeba będzie całej Europy, żeby tych dżentelmenów utrzymać w ryzach” czy też: „Nikt nie potrafi człowieka tak upokorzyć, jak rosyjski arystokrata”[3], jednak anegdota o drwinach Fryderyka II przy stole i zemście Elżbiety to raczej literacka interpretacja motywów politycznych, obecna w niemieckich relacjach takich jak dzieło Helda. Faktem jednak jest to, że Wojna Siedmioletnia, choć toczona dawno, nie była konfliktem toczonym na szabelki i muszkiety – była polem bitwy z wszystkimi jej krwawymi konsekwencjami.
Kiedy pod Zielonym Szańcem już ucichła wrzawa bitwy, książę Wirtemberski wysłał porucznika Oberstema z trębaczem do Rumiancewa, by zaproponować zawieszenie broni, aby można było pochować poległych i uratować tych rannych, którzy jeszcze mogli być ocaleni i przeniesieni do lazaretów. Ku zaskoczeniu wszystkich, zazwyczaj uczuciowy Rumiancew odrzucił propozycję zawieszenia broni, choć większość poległych i rannych jego własnego narodu leżała pod armatami Zielonego Szańca, i bez zawieszenia broni nie mogli być ani opatrzeni przez jego chirurgów, ani pochowani przez jego oddziały. Wobec odmowy, zadanie to przejęli Prusacy, którzy stopniowo weszli na pole bitwy, gdzie w milczącym porozumieniu nie doszło do żadnych zakłóceń tej czynności ze strony rosyjskiej. Tu i ówdzie jeszcze padały strzały z karabinów na pojedynczych Prusaków, którzy krążyli po polu, ale ogólnie panował już spokój przez resztę dnia.
Do dziś nie znamy odpowiedzi na to zdumiewające zachowanie generała… Analizując jego pisma do cesarzowej, w których niejednokrotnie podkreślał żarliwe wykonanie rozkazu carycy Elżbiety, np.: „…Jednakże ja Waszemu Cesarskiemu Majestatowi za siebie i za moich podwładnych życiem i honorem ośmielam się zapewnić, że nikt o własnym bezpieczeństwie już właściwie nie myśli, a każdy jedynie stara się wszelkimi sposobami i środkami znaleźć możliwość wykonania najwyższego Waszego Cesarskiego Majestatu rozkazu” czy też, jak w przypadku walk o Karlino: „pod żadnym warunkiem nie poddawać się, lecz zginąć wraz z miastem” można wywnioskować jedynie, że za wszelką cenę – w tym cenę człowieczeństwa – rozkaz carycy musiał być wykonany.
Przerażający opis nie tylko pozostawia obraz człowieczeństwa pod znakiem zapytania; pokazuje, że pośród trupów i rannych tak naprawdę pierwsze, co zostało porzucone, to właśnie człowieczeństwo.
Chwilę potem na polu bitwy pojawili się, jak ich określił autor, „przedstawiciele lepszej, cnotliwej ludzkości”, którzy starali się oddzielić żywych od martwych – tak Held opisał podoficerów i starych, pruskich żołnierzy, którzy w swojej surowej szkole życia nauczyli się pogardy dla zysku i jednocześnie nauczyli się okazywać szlachetne, współczujące serca. Jeden pruski sierżant lazaretu na własnych rękach przeniósł dziewięćdziesięciu rannych, nagich, wcześniej już ograbionych przez kołobrzeski motłoch, zebrał ich ubrania i zadbał o ich opatrzenie i wyżywienie.
Ranni Prusacy i Rosjanie trafiali do wyznaczonych miejsc. „Podoficerowie w wełnianych żółtych kurtkach, z szarfami i opaskami, nosili worki pełne bandaży i narzędzi chirurgicznych do amputacji, szlochali, załamując ręce, bo ich ludziom właśnie miano odcinać kończyny. Inni nosili garnki, by podać coś ciepłego mniej ciężko rannym i już opatrzonym. (…) Odgłosy rannych z wysokich wozów odnawiały co chwilę scenę, która rozdzierała serce (…) Nieliczni ranni, którym pozwolono iść drogą do twierdzy, potykali się ze zmęczenia lub prosili o zupę i wódkę do opatrzenia ran. Lepsza część mieszkańców Kołobrzegu podchodziła ze łzami i pomagała, jak tylko mogła, przez pieniądze i środki, łagodzić cierpienie krwawiących żołnierzy. W tłumie zaczęto już nieść trumny, których wygląd przypominał śmierć i łatwo budził grozę. Wreszcie, pod wieczór, zapanował pewien porządek — komisarze i podoficerowie lazaretu przynieśli do każdej stodoły dozorców, dozorców kobiet, drewno, latarnie i wiadra. (…) Około 200 zdrowych Rosjan z dwoma oficerami zostało wziętych do niewoli. Musieli stać pod gołym niebem w obozie przy Altstadt aż do godziny dziewiątej wieczorem, potem przeprowadzono ich (…) do twierdzy. Tych spośród ich rannych towarzyszy, których nie dało się dziś przenieść do twierdzy, zebrano przy Altstadt nad Persante i rozpalono ogień, przy którym mogli się choć trochę ogrzać w nocy i przy zimnym wietrze. Wielu z nich zmarło, a Prusacy, którzy ich zauważyli, starali się zapewnić im śmierć tam, gdzie to możliwe, w bardziej godnym miejscu niż samo pole bitwy. Wrażenia okrucieństwa i zamętu tego dnia towarzyszyły mieszkańcom miasta aż do ich sypialni i wypędzały sen z ich oczu, bo rozeszła się pogłoska, że Rosjanie tej nocy ponownie zaatakują obóz” – czytamy w relacji z tego jakże trudnego, jakże ciężkiego dnia.
Rosjanie jednak szturmu tej nocy nie przepuścili. Jednak… „Wśród wielu dzienników wojny siedmioletniej, nawet obcych, które zostały przekazane (…) znajdował się także dziennik Romanzowa (Rumiancewa – przyp. aut) — ale wszystko, co mogłoby dotyczyć szturmu Zielonego Szańca pod Kołobrzegiem, w nim brakowało. To drobne przemilczenie u tak wielkiego człowieka jak Romanzow budzi zdumienie” — pisze Held.
Jak zauważa Held, ta drobnostkowa, małostkowa postawa budzi zdumienie u kogoś, kto pod innymi względami był tak wielkim charakterem, jak Rumiancew. Nas, po niespełna trzech wiekach pozostawia z pytaniem, które nie doczekało się odpowiedzi.
Od autorki:
Powyższy tekst pojawił się celowo — nie tylko dlatego, że przypada rocznica krwawych wydarzeń pod Kołobrzegiem. Jak bardzo krwawych? Być może takie szczegóły, takie okrucieństwo, wydobyliśmy nie bez powodu po raz pierwszy. W obliczu wojennych zagrożeń, tak niepokojąco rozszerzanych w naszych czasach, kiedy konflikty zbrojne w mniejszym lub większym stopniu toczą się wokół nas, warto na chwilę się zatrzymać i przypomnieć sobie, czym naprawdę jest wojna. To nie „wypad na kontrakt” ani przygoda życia. To bitwy, w których giną ludzie: mężowie, ojcowie, synowie, kobiety także. To krwawe starcia, traumatyczne przeżycia i miejsca, po których wkrótce może nie zostać nic — nawet ślad pamięci. W przypadku dzisiejszych ewentualnych konfliktów zbrojnych na większą skalę, nie będzie już muszkietów czy walki wręcz. „Nie wiem, jaka broń będzie użyta w trzeciej wojnie światowej, ale czwarta będzie na maczugi – powiedział kiedyś Einstein. Mając w pamięci historyczne wydarzenia, warto na nie spojrzeć z punktu widzenia zwykłego człowieka i zadać sobie pytanie: czy warto? Czy warto tak ochoczo się do wojen „szykować”, bo tak każe sojusz czy dowództwo? Czy ci, którzy ginęli tak brutalnie (na przykład) pod Zielonym Szańcem 264 lata temu, wiedzieli naprawdę, o co walczą? Czy po prostu wykonywali rozkazy — bo caryca się zdenerwowała na Fryderyka? Z perspektywy czasu motywy rozpoczęcia starć wojennych bywają zaskakująco błahe, a często znane wyłącznie przywódcom. Niemniej to właśnie za ich decyzje konsekwencje ponoszą zwykli ludzie — często bezimienni, sprowadzeni do liczby w raporcie. Po wszelkich bitwach, wojnach, to właśnie pamięć o tych zwykłych ludziach powinna być najważniejszym głosem i przestrogą.
Uwagi:
Zachowano oryginalną pisownię nazw własnych i nazwisk. Możliwe błędy transliteracyjne wynikają z trudności w odczycie tekstu drukowanego czcionką Fraktur oraz ze specyfiki historycznego materiału źródłowego.
Przypisy:
[1] ИСТОРИЯ 13-го ПѢХОТНАГО БѢЛОЗЕРСКАГО Генералъ-Фельдмаршала Графа Ласси ПОЛКА (1708—1893 г.)
[2] Краткая хроника 5-го гренадерского Киевского полка
[3] Czytaj więcej: https://histmag.org/Fryderyk-II-slowa-i-czyny-cz.-II.-Pierwszy-rok-z-siedmiu-1259,