Mariusz Borowiak, Krzysztof Korszewski, Peter Wytykowski – Polacy ze Stowarzyszenia Wyprawy Wrakowe, rozwiązali tajemnicę XVIII-wiecznego “Znikającego Holendra”. Trwająca kilka lat akcja poszukiwawcza zakończyła się sukcesem. Zidentyfikowano szczątki uzbrojonego osiemnastowiecznego holenderskiego żaglowca. Statek „Diemermeer”, który zatonął u wybrzeży Banana Islands w Sierra Leone, okazał się być statkiem dowodzony przez kapitana pochodzącego z… Kołobrzegu.
- Czekałem na to spotkanie cztery lata – powiedział Robert Maziarz, założyciel Muzeum Patria Colbergiensis. – Cztery lata temu, kiedy dowiedziałem się o tym odkryciu, zwróciłem się do Mariusza, ale nie było takiej możliwości, by się spotkać wtedy. I dopiero dziś mam przyjemność przedstawić Państwu niezwykłych odkrywców.
Na to niezwykłe spotkanie przybyła trójka Polaków – Mariusz Borowiak, Krzysztof Korszewski i Peter Wytykowski. Stowarzyszenie Wyprawy Wrakowe to grupa entuzjastów, nurków, która poszukuje wraków. Ich zainteresowania to głównie okres I i II wojny światowej, ale zdarza się, że szukają wraków z 18 stulecia.
Początek odkryć żaglowca, który był głównym tematem środowego spotkania, sięga roku 2012. Badacze z wypraw wrakowych wybrali sobie za cel poszukiwań wraku obszar Sierra Leone. Podczas II wojny światowej mnóstwo konwojów płynęło z Afryki do Wielkiej Brytanii przy zachodnim wybrzeżu Afryki – wiele z nich zostało zatopionych przez U-Booty. Dla nurków poszukujących wraki to po prostu obszar -gratka.
W Sierra Leone Stowarzyszenie miało dwie ekspedycje: 2012 i w 2014 roku, którą zdążyli zakończyć tuż przed wybuchem epidemii eboli. Sierra Leone to specyficzne miejsce mimo tragedii, które przechodzili ludzie z tego kraju. Polacy mieli bazę na Banana Island po wschodniej stronie wyspy, a wrak był po zachodniej, a przepłynięcie do niego zajmowało 45 minut w jedną stronę. Pozostałości po wraku leżą na głębokości około 10 metrów i odkryto tam 5 wielkich kotwic oraz 28 żeliwnych dział. Wszystkie pokryte inkrustacją.
- Pierwszą rzeczą, którą chcieliśmy zrobić, to odsłonić jedno z dział i zobaczyć, czy nie ma na nim jakichś sygnatur, oznaczeń, które mogłyby ustalić, do kogo należały. I udało się nam. Znajdowała się tam cyfra 1762 A – i w pierwszej chwili myśleliśmy, że to jest rok. Jednak po kontaktach ze specjalistami od tego typu uzbrojenia dowiedzieliśmy się, że to nie jest rok, ale waga. Litera A okazała się bardzo ważna. 1762 to była waga funta, a A oznaczała, że są to funty amsterdamskie, a więc jednostka należała do Holandii. Nazwaliśmy go „Znikający Holender” – opowiada Peter Wytykowski.
Nazwa nie jest przypadkowa. Nurkowie zeszli pewnego razu do miejsca, gdzie pozostawili oczyszczone działo. Chcieli jeszcze przyjrzeć mu się bardziej szczegółowo i dokładniej oczyścić – okazało się jednak, że… działo zniknęło.
- Pomyśleliśmy, że może zeszliśmy w złym miejscu, zaczęliśmy szukać po wrakowisku, bo nie jest ono duże, ale nic. Wróciliśmy w to samo miejsce, leżały tu jeszcze resztki inkrustacji, więc ktoś musiał być tutaj. I ten ktoś nam najwyraźniej podpierniczył działo… – opowiada dalej.
Do dzisiaj nurkowie zachodzą w głowę, jak to się mogło stać? Rybacy lokalni mają małe łódki, którymi nie da się wyciągnąć działa, które waży prawie tonę. Co się ostatecznie okazało – podczas drugiej ekspedycji dotarły do badaczy plotki, że kradzież zlecił pewien kacyk z Freetown, który dowiedział się o ich badaniach i chciał to działo mieć jako gadżet w swoim ogródku. W związku z tym zlecił kradzież – prawdopodobnie bez konserwacji z tego działa dzisiaj już nic nie pozostało, ale od tamtej pory tak badacze nazywają ten wrak. W toku dalszych badań ustalono, że statek pochodził z początku 18 wieku. Znaleziono wiele szczegółów, w tym kawałek drewna, który za zgodą władz Sierra Leone został przywieziony do Polski. Ze względu na brak odpowiedniej ilości słojów nie udało się bliżej zbadać tego kawałka drewna, wiadomo tylko, że to dębina. Znaleziono również porcelanę – w najlepszym stanie zachowała się wyszczerbiona filiżanka, udało się ponadto wykopać również mosiężne łożysko, często znajdowane na jednostkach holenderskich; garnek, a także odnaleźć złoty pierścień. Wartość finansowa tego znaleziska nie jest wielka – to zwykły złoty pierścionek ze szlachetnym kamieniem – ale historyczna bardzo duża. Pierścień datowany na 1720 rok, czyli początek osiemnastego wieku.
- Pomimo jednak tych informacji nadal nie wiedzieliśmy, co to za jednostka. Przełom nastąpił po publikacji w magazynie „Diver”, gdzie opublikowaliśmy nasze przygody w Sierra Leone. Po tym artykule zgłosił się do nas Holender – pasjonat holenderskiej floty wschodnio-indyjskiej i zobowiązał się do pomocy. I rzeczywiście, Arthur wziął się ostro do pracy i poświęcił dużo czasu w holenderskich archiwach. I niespodzianka: natrafił na artykuł w amsterdamskiej gazecie, w którym jest mowa, że do Holandii dotarł statek i przywiózł informację na temat zaginionego statku „Diemermeer”. Mieliśmy już więc nazwę statku, dowodzonego przez Christophera Boorta.
Artykuł podaje wiele szczegółów. Statek wracał do Holandii i był w podróży przez siedem miesięcy. W sierpniu 1747 roku statek dopłynął do brzegów Banana Island, rzucił kotwicę i kilka razy wystrzelił z dział w celu wezwania pomocy. Z braku nadchodzącej pomocy odcięto kotwicę i zdryfowano do brzegu. Większość załogi zmarła w czasie rejsu, ocalało tylko 9-10 osób. W grupie ocalałych był kapitan i kilku nawigatorów. Również w tym artykule jest informacja o tym, że dwóch ocalałych odnalazło statek, który przewoził niewolników i przywiózł ich do Holandii.
Badaczom udało się dotrzeć do pamiętnika Nicholasa Owena – był to Irlandczyk, który kilka lat po katastrofie Diemermeera trafił na miejsce katastrofy. Przepłynął statkiem niewolniczym, po zejściu na brzeg w 1750 roku został pojmany i zakuty w kajdany. Miejscowi którzy dokonali tego czynu powiedzieli, że robią to w ramach odwetu za to, co zrobił kapitan Boort kilka lat wcześniej. Po tym, jak Owen został pojmany, miejscowi obrabowali ich statek, ich osobiście, po czym rozkuli i puścili wolno. Dzięki temu, że napadnięci napotkali przepływający nieopodal statek handlowy, przedostali się do Europy.
- I pytanie: czy rzeczywiście kapitan Boort narozrabiał, czy miejscowi po prostu wymyślili sobie tę historię, by usprawiedliwić obrabowanie Diemermeer, a także tego statku, na którym przypłynął Owen. Tego nie wiemy i tego się nie dowiemy – mówi P. Wytykowski.
Dalsze badania potrafiły wskazać trasę, którą pokonywał Diemermeer, nawet natrafiono na dokument, który poświadczał pobór zaległej wypłaty przez jednego z ocalałych. Najważniejszy powód przyjazdu badaczy do Kołobrzegu znalazł się na końcu.
- Próbowaliśmy dowiedzieć się czegoś więcej o kapitanie Boorcie. I udało nam się znaleźć akt małżeństwa z Katarzyną Romp, z 21 września 1725 roku, w którym jest informacja o tym, że kapitan Boort przybył do Amsterdamu z Kolbergu, czyli z waszego miasta. Oczywiście szukaliśmy kolejnych informacji. W rejestrze ślubów miasta Kolberg trafiliśmy na pozycję, gdzie jest informacja, że Christian Boort i Maria Bublitz pobrali się 4 maja 1691 roku. Początkowo myśleliśmy, że jest to pierwszy związek naszego kapitana, natomiast to są po prostu jego rodzice. To kolejna sensacja dla odkrywców, bo nie dość, że ustaliliśmy szczegóły o kapitanie, to jeszcze trafiliśmy na informacje o jego rodzicach, że byli Kołobrzeżanami – po prostu miejscowymi.
Na tym kończy się historia pewnego żaglowca. Diemermeer – „Znikający Holender” nadal znika już od stuleci, trawiony przez czas i wodę morską na dnie oceanu. Jednak pamięć o nim, dzięki badaczom ze Stowarzyszenia Wyprawy Wrakowe, pozostanie. Dla Kołobrzeżan to kolejna ciekawa karta historii.
Zapraszamy do przesłuchania całości.